We Wrocławiu byliśmy turystami pełną gębą. Knajpka za knajpką, turystyczne atrakcje miasta – wszystko to odhaczyliśmy z dużą radością. I wcale się tego nie wstydzę – w końcu jadę do dość turystycznego miasta, żeby właśnie skorzystać z tych jego atrakcji, które sprawiły, że jest celem licznych odwiedzin. Pamiętam, jak kiedyś rozmawialiśmy ze znajomym i wyrażałam przy nim chęć odwiedzenia Lizbony, zaproponował żebym się do niego wtedy odezwała, to poda mi listę miejsc nieturystycznych, knajpek „easy speaking” – takich, o których wiedzą tylko nieliczni. Podziękowałam za ofertę, ale potem się zastanawiałam, że skoro jadę gdzieś po raz pierwszy, to dlaczego miałabym chodzić po jakichś nikomu nieznanych miejscówkach. W końcu jestem tam właśnie dlatego, że miasto ma do zaoferowania wspaniałe atrakcje, dzięki którym właśnie chciałam je zobaczyć. No ale znajomy wszędzie był, wszystko widział – zawsze jak powstaje jakieś nowe miejsce z jedzeniem lub piciem w Krakowie – on już jest oznaczony, że tam był. Nawet przed otwarciem. A tacy bywalcy mają postawioną znacznie wyżej poprzeczkę i nie zadowolą się zwykłą papką turystyczną. A my i owszem – częstokroć się nią zadowalamy i jesteśmy usatysfakcjonowani.
Dlatego we Wrocławiu odwiedziliśmy Mostek Pokutnic – łączący obie wieże kościoła Św. Marii Magdaleny, ze wspaniałym widokiem na miasto, a także odbyliśmy turystyczny rejs stateczkiem po Odrze. Bardzo mi się podobało, zwłaszcza że podczas rejsu można było popijać zimne piwko.
Na dziś tyle przemyśleń, bo już wydajemy posiłki, więc muszę zagęścić ruchy i poinformować Was o dzisiejszym menu. Oto ono:
- krem pomidorowy
- czerwone warzywne kokosowe curry z ryżem basmati
- tagliatelle all’amatriciana – jakieś 8-9 porcji
- tarta szparagowa z grana padano, oliwą i czarnuszką
- sbriciolata z porzeczkami i ricottą.