Dzisiejszy poranek to nieustające pasmo katastrof, w związku z tym mam nadzieję, że potem będzie tylko lepiej.
Dziś miała być quesadilla. Ale nie ma, bo w dostawie dostaliśmy zgniłą sałatę, a nie było czasu, żeby jechać do Biedronki i kupić nową. Zmieniliśmy więc quesadille na tażin wegański. Elegancko pokroiłam warzywa i chciałam się brać za morele, ale okazało się, że nie było ich w dzisiejszej dostawie. Już bardzo zdenerwowana pobiegłam do sklepu nieopodal i udało mi się kupić. Tażin będzie, ale bez kolendry, bo zamiast dwustu gramów ciętej przyjechała malutka doniczka z jakąś wiotką garstką.
A na koniec – creme de la creme – nie przestawiłam piekarnika z opiekanie bakłażanów. I spaliłam tartę wytrawną. Więc tarty dziś nie ma, a my jesteśmy w plecy. Notabene – ten obrót rzeczy jasno pokazuje, dlaczego nie robimy całych tart na zamowienie. Po pierwsze – bo są bardzo pracochłonne. Po drugie – nie wyobrażam sobie stresu, jeśli ta dzisiejsza tarta byłaby na zamowienie, a takie sytuacje się czasem zdarzają – najczęściej wtedy, gdy wyjątkowo nam zależy, żeby wszystko było tip top. A tak – po prostu nie ma tarty – mu nie zarobimy, kilka osób nie zje, ale przynajmniej nie trzeba świecić oczami, bo się coś komuś obiecało.
Teraz dokańczamy produkcję, a ja wylewam do Was swoją frustrację, za co przepraszam, ale czasem tak to właśnie jest.
Zgadnijcie, co będziemy z małżonkiem jeść na obiad? Oczywiście ze spaloną tartę z pieczoną papryką 😂
Nic to – bardziej skąpy niż zazwyczaj jadłospis kształtuje się następująco:
- krem z buraków z jogurtem
- wegański tażin z batatami, bakłażanem, cukinią, suszonymi morelami, ciecierzycą i prażonymi nerkowcami
- ciasto drożdżowe ze śliwkami, kruszonką i orzechami laskowymi.