Melduję, że na ścieżce rowerowej na Grzegórzeckiej nie byłam dziś pierwsza. Przede mną były już tam dwa rowery, dwóch rowerzystów minęło mnie również w innych miejscach. Jest więc duch w narodzie! Wprawdzie jest to bardziej Kacper niż jakiś Gin z butelki, ale i tak jest nieźle. Najwięcej trudności nastręczają te muldy odgarnięty przez odśnieżarki, ale jak się przez nie przebrnie, potem jest już przyzwoicie. Nie wiem, o co chodzi, ale te zwały śniegu i wielkie czapy na najmniejszej nawet gałązce, dały mi jakiegoś niesamowitego energetycznego kopa i znakomite samopoczucie. Będzie ono zapewne sukcesywnie spadać, wraz ze zwiększona ilością sadzy i i żółtych postpsich strumyków kalających nieskalaną biel. No ale to potem – teraz jest teraz i na razie nic mi samopoczucia nie kala.
Postanowiłam w związku z tym zrobić danie, o które co niektórzy dopytują się od tygodni – mianowicie chili con carne. Zrobiłam go dużo, więc zapewne starczy także do jutra – cały zaś lancz wygląda następująco:
- krem z soczewicy i marchewki z kminkiem i kolendrą (tą w ziarnach)
- chili con carne z wołowiną, fasolą, papryką i pomidorami, podawany z grillowaną grotillą, kwaśną śmietaną i świeżą kolendrą
- tarta ze szpinakiem, gorgonzolą i fontalem – to ten sam ser, który grillujemy do Waszych focaccii
- tarta czekoladowa – blok, z ciastkami oreo – jest przepyszna, ale o tym chyba nie muszę pisać 😉
Dzień dobry!