Są tacy, którzy oglądają filmy i seriale niejako przy okazji. Na przykład pracują przy komputerze, coś tam piszą czy rysują, a oglądana treść jest tylko akompaniamentem. Praca właściwa znajduje się na głównym ekranie komputera, a okno z oglądaną treścią leci na ekranie pomocniczym. Jednym okiem się popatruje, ale to trochę tak, jakby leciało sobie w tle radio. W takim trybie można obejrzeć nawet trzy sezony „Babilon, Berlin” w weekend.
W tym momencie ci drudzy łapią się za głowę. Oglądać przy okazji? Nie skupiać się maksymalnie na przyswajanej treści, niemalże zaciskając pięści do białości? Nie usiąść wygodnie, przygotowawczy sobie wszystko do oglądania, żeby bez potrzeby się nie rozpraszać? I w ogóle co za pomysł, żeby patrzeć pobieżnie – a co z niuansami? Co z dialogami? To ci sami, którzy bardzo niechętnie odpowiadają na jakiekolwiek zapytania, podczas seansu, a na jakieś wtręty oderwane od fabuły reagują złym wzrokiem i syczeniem: „Ciiicho!”.
Oczywiście są też inne postawy, usytuowane gdzieś pomiędzy – a pomiędzy jest cała skala, cała pięciolinia, całe spektrum reakcji.
Obie postawy reprezentujemy pospołu – mój małżonek i ja. Zapewne już zgadliście, że to ja syczę i średnio toleruję zagadywanie w trakcie filmu. Albo oglądanie na całego, albo śmierć! Albo tip top albo zero – jak mawiał grany przez Ewena Bremnera jeden z bohaterów Trainspotting.
Małżonek się ze mnie oczywiście podśmiewa, ale ostatecznie to on potem pyta:”Serio? Oglądaliśmy to? Nie pamiętam.”
Płynne przejście do menu wydaje mi się mało realne w tym momencie. Pozwolicie więc, ze zrobię to jednym cięciem, propozycje lanczowe wymieniając Wam teraz pod spodem:
- krem pomidorowy
- kokosowe curry z ciecierzycy i kalafiora, z jarmużem i ryżem basmati – pojawiło się u nas dopiero dwa razy, wiec jest to względna nowość
- tarta z pieczoną dynią hokkaido, kozim serem i pomidorami.