Muszę przyznać, że na tle ultraniebieskiego nieba nawet bezlistne czubki drzew wyglądają dobrze. Nie mówiąc o żółtych liściach – zdaje się, że to lipy, ale z daleka nie mam pewności. A nie wspominając już w ogóle o zielonych jeszcze listkach brzóz – już kilka lat temu obczaiłam, że one najdłużej z liściastych zachowują zieleń. Za kilka tygodni znikną i one. A za kilka miesięcy nie będę już mogła patrzeć na czarne łyse, bezlistne kikuty. A tęsknota za świeżą zielenią będzie we mnie rozdzierająca. I tak będzie każdego roku.
Teraz mi łatwo tak dywagować, bo za oknem jest ostre jak brzytwa listopadowe słońce. I wystarczy spojrzeć na zewnątrz i czuję się autentyczny przypływ energii i sił witalnych (niecierpiący listopada przewracają teraz oczami – wiem to). Jutro pogoda ma się zrobić deszczowa na kilka dni, więc zakładam, że moje trele zmienią tonację na minorową. No ale dziś jest dziś – ciepło i słonecznie. A i u nas całkiem znośne menu:
- harira – marokańska zupa z soczewicy i ciecierzycy
- butter chicken z ryżem basmati i kolendrą
- penne z ragu bolońskim z wołowiny i warzyw, posypane tartym serem grana padano i natką pietruszki
- tarta z pieczoną dynią hokkaido, pomidorkami i serem dobbiaco.