Jakże szumne były moje plany weekendu bez małżonka. W sobotę miałam zarezerwowany stolik w Karakterze, w którym bardzo dawno nie byłam, a jestem wielką fanką. Miałam sobie podejść do tej nowej tureckiej śniadaniówki na Tomasza, żby kupić trochę chałwy. A w niedzielę miałam udać się na spotkanie przedświąteczne do szkoły jogi, do której chodzę.
Niestety już na piątkowych zajęciach lewa dziurka mojego nosa zacementowania się okrutnie. Wieczorem w domu było gorzej, ale ciągle łudziłam się, że rano będę zdrowa i radosną ptaszyną i żaden obiad w Karakterze mi nie odfrunie. Potem musiałam załatwić zakupy na rowerze – i to mnie dobiło. W sumie przepedslowalam czternaście kilometrów, a do domu na ostatnich nogach. Z żalem odwołałam spotkanie przy pysznym wyszynku i oddalam się kombinowaniu, jak tu wyzdrowieć w przyspieszonym tempie. I drina gonił kolejny drin – tyle ż były to driny z gorącego soku malinowego z imbirem i goździkami, a nie jakaś alkoholoza jak w piosence Tedego. A pomiędzy nimi gorącą kąpiel z tymiankowy olejkiem eterycznym. Potem postanowiłam, że skoro już cieknie m z nosa na potęgę i przedstawiam sobą obraz nędzy i rozpaczy, to poszukam sobie jakiegoś feel good movie. I przypomniał mi się ten film „Love actually”. Pomyślałam – super – to będzie to. Zaczęłam go oglądać i wytrzymałam około czterdzieści minut. A w międzyczasie przypomniało mi się, że ze dwa lata temu też próbowałam go oglądać i też wyłączyłam. Wiem, że ma on mocną pozycję na świecie, a niektórzy na Filmwebie dają mu dziesiątki, ale dla mnie jest nie do strawienia. Po prostu tak bardzo nie mój klimat. Gdzie mu tam do Kevina….
Skończyłam na przyzwoitym, choć zachowawczym serialu „Pozłacany Wiek” – takie amerykańskie Downton Abbey. I był w sam raz – ciągle tylko bale, rauty, intrygi i małe złośliwostki. Plus przepych przepychów. Mimo że faktycznie jest to dość grzeczna produkcja, to ją lubię, bo na przykład bardzo mi się podoba gra aktorów – zobaczyć tam można między innymi Mirandę z Seksu w Wielkim Mieście, oraz Christine Baranski – która gra trochę odpowiednik nestorki rodu z Downton Abbey, odtwarzanej tak cudnie przez Maggie Smith. Plus Carrie Coon – bardzo pociągająca kobieta. Czytałam, że serial kręcili w pandemii i w związku z tym większość obsady to znamienite nazwiska teatralne z Broadwayu – między innymi Christine Baranski, którą znacie z Mamma Mia. Serial dowiózł – dowiózł mnie do objęć Morfeusza – a jakże!
Dziś jest lepiej, ale ciągle nie sto procent formy. Chociaż dla Was jest dziś gratka.
A oto propozycje:
- krem z groszku z miętą
- quesadilla z serem, szynka, cukinią, kukurydzą, sosem z wędzonej papryki i sałata z winegretem
- tarta porowa z orzechami włoskimi i gorgonzolą.