Pod koniec podstawówki zbierałam opakowania po dezodorantach – młodszym pokoleniom może wydawać się to niedorzeczne, ale nie jest mniej niedorzeczne niż kolekcja kapsli, puszek czy podstawek pod piwo. Po jakichś dwóch latach mi się znudziło i gdzieś pod koniec ogólniaka rozpoczęłam kolekcjonowanie biletów komunikacji miejskiej. To zajęcie wciągnęło mnie na dłużej i faktycznie zbierałam wszystkie bilety z miast, które odwiedzałam, a także prosiłam znajomych o fanty z podróży. Kiedy byłam na studiach – tuż po dwudziestym roku życia – poznałam kolegę z socjologii, który również miał kolekcję biletów miejskich. Niezwykle się ucieszyłam, że w końcu trafiłam na kogoś, kto podziela moje zainteresowanie. Kolega wpadał czasem do naszego akademika, bo mieszkał tu znajomy od niego z roku – trochę się więc zakumplowaliśmy i polubiliśmy. No i kiedyś zaproponował mi, żebym do niego wpadła i obejrzała jego kolekcję biletów. Czy już uśmiechacie się porozumiewawczo? Ja też się uśmiecham, ale wtedy potraktowałam sprawę serio. Generalnie nie doszukuję się w wypowiedziach kontekstów i biorę ludzkie deklaracje jeden do jednego – tak zrobiłam i wtedy. Pojechałam w odwiedziny na Salwator – kolega wyciągnął klasery, ale dosc szybko zaczął się do mnie bliżej przysuwać. Dopiero wtedy dotarł do mnie jego podstęp:
- Ej, ale Ty nie chciałeś mi naprawdę pokazać biletów? To był tylko pretekst na podryw?
Odpowiedź była krótka i szczera: - Tak.
- Ale ja tu naprawdę przyszłam pooglądać bilety. Z podrywu nic nie będzie, więc oglądajmy.
No i obejrzałam te bilety. A nawet oddałam mu swoją kolekcję, bo już nie zbierałam, a jego zbiory były naprawdę imponujące – zrobił im nawet kiedyś wystawę. Nieudana próba podrywu rozeszła się po kościach, a nawet zyskała w naszym wspólnym towarzystwie status zabawnej anegdoty, która często była opowiadana na imprezach.
Nie utrzymujemy już kontaktów, bo ludzie się zmieniają. Ale tamta historia czasem mi się przypomina i sama się śmieję ze swojej młodzieńczej naiwności.
Oczywiście trochę naiwności nie zaszkodzi, a nawet więcej – lepsze dużo naiwności niż cynizm, którego szczerze nie znoszę.
A jak przejść zgrabnie od naiwności i cynizmu do naszego dzisiejszego menu? Mogę napisać, że nie jest ono ani naiwne, ani tym bardziej cyniczne. Szczerz do bólu, proste i bez podtekstów. Oto ono: - krem selerowy z prażonymi orzechami włoskimi
- butter chicken z ryżem basmati i kolendrą
- tarta z pieczarkami, mozzarellą fior di latte, oliwą truflową i słonecznikiem
- kawałek tarty z bakłażanem, fetą, pomidorkami i pesto
- cztery kawałki sernika nowojorskiego z musem truskawkowym.