
Reklamy „Białego Lotosu” atakowały mnie w okolicach premiery, ale długo nie dawałam się skusić do obejrzenia pierwszego odcinka trzeciego sezonu. Po pierwsze – takie bombardowanie zewsząd raczej mnie zniechęca. A po drugie – z „Białym Lotosem” jest trochę jak z „Detektywem”. Te dwa seriale stały się swego rodzaju markami, które mają gwarantować wysoką jakość i w związku z tym każdy sezon to must watch. A z „Detektywem” jest równia pochyła, takoż z „Białym Lotosem”. Według mnie tylko pierwszy sezon miał sens, dobry scenariusz i niesztampowe postaci. Drugi uważam za średni. A jak się wzięłam ze dwa tygodnie temu za trzeci, to obejrzałam odcinek i nie miałam chęci kontynuacji. Dopiero w weekend obejrzałam drugi, a wczoraj trzeci. Niestety, zgodnie z przewidywaniami jest tylko cieniem pierwszego sezonu, poziomem zbliżonym do jakiejś telenoweli, kompletnie bez akcji i napięcia. Gdyby wyłączyć muzykę ilustracyjną, która ma je budować, nie zostaje nam nic. Postaci są wyjątkowo papierowe i antypatyczne, akcja jest rozciągnięta i się ślimaczy. Włączam tylko dla pięknych zdjęć i wspaniałych krajobrazów, bo reszta jest bardzo słaba. I pewnie dotrwam do końca, ponieważ nie spodziewam się, że kiedykolwiek w swoim życiu trafię do takiego spa w Tajlandii. Oglądanie okoliczności przyrody i zabiegów relaksacyjnych to uczta dla oczu.
Więc obejrzeć można, chociaż bohaterowie to cienie postaci z pierwszego sezonu – gdzie im tam do Tanyi i Armanda? Wobec nich są jak ci kartonowi ludzie z domu Kevina McAlistera.
Nie będę robić analogicznych porównań gastronomicznych celem wprowadzenia do menu, bo nie jestem aż tak próżna. No ale zapraszam tak czy się. Mamy następujące propozycje:
- zupa z kapusty z pesto, pomidorami i serem grana padano
- perski kurczak z suszonymi śliwkami, bulgurem i miętą
- kokosowe curry z ciecierzycy, batatów i dyni, ze szpinakiem, kolendrą i ryżem basmati
- tarta z bio burakami, fetą, migdałami i bazylią.