Moje podejście do kuchni jest dość otwarte. To znaczy – jeśli robię klasyka, to zwykle robię go według prawideł, ale zdarza mi się również dodać coś od siebie, zamienić składniki lub użyć innej przyprawy. Wcale nie uważam, że ser do owoców morza to jest morderstwo pierwszego stopnia, chociaż sama tak nie jadam. Ale nie wykluczam że kiedyś zjem, bo jeden z naszych stałych klientów przywiózł mi opowieści cajuńsko-gastronomiczne ze swojej podróży po USA, gdzie w Luizjanie na bagietkowych kanapkach panierowane krewetki sąsiadują z roztapiającym się serem i są to delicje. Dlatego z dużym rozbawieniem podchodzę do wszystkich policjantów ortodoksyjnych smaków, którzy rozsiewają swoje mądrości, zakazy i nakazy w internetowych komentarzach. W ogóle mam wrażenie, na przykładzie kuchni włoskiej w Polsce, że wyklarowały się dwie szkoły. Jedna jest taka, że za nic ma sobie apenińska bazę i traktuje ją bardziej niż luźno, tworząc często niejadalne potworki z tłumaczeniem, że to dostosowanie do specyfiki naszego polskiego konsumenta. Druga szkoła to ortodoksi, bardziej papiescy od papieża, bardziej włoscy od Włocha. Ci krzyczą – „Żadnej śmietany do makaronu się nie dodaje! Włoch by się uśmiał! Kawy się NIGDY nie słodzi!” I wiele innych na podobę. A ja sobie myślę, że w wielu głowach tych polskich ortodoksów pokutuje jakiś wyimaginowany obraz Tradycyjnego Włocha, który jest tak wyśrubowany i nierealny, że pewnie występuje już tylko w filmach i literaturze (jeden Toskańczyk z dziada pradziada, którego znam, rzadko pija kawę, za winem nie przepada, a z gotowaniem radzi sobie średnio). Ja sama przeczytawszy wspaniałą książkę Eleny Kostiukovitch ze wstępem Umberto Eco, „Historia kuchni włoskiej” byłam pod wrażeniem ogromnej różnorodności kulinariów Półwyspu Apenińskiego i jego alpejskich okolic. Co region to w zasadzie inna kuchnia. Tu skromnie bo góry i bieda, a tam na bogato bo tereny nizinne, miasta zamożne i tłuszcz aż spływa z makaronów polent i innych smakołyków. Zaglądam też często na włoskojęzyczne strony z przepisami i tam też panuje różnorodność – na przykład wspomniane makarony ze śmietaną i np. krewetkami to częsty widok. Ortodoksi są poza tym przekonani, że posiedli jedyną słuszną wiedzę, a kto zrobi trochę inaczej ten kiep, cham i prostak. I pouczają in excelsis. A co jeśli ktoś po prostu kocha rybę z parmezanem, albo kawę-ulepka? Trzeba do niego wysłać Hiszpańską Inkwizycję!
Na usta aż się ciśnie Jan Brzechwa:
„Proszę Pana, jedna kwoka traktowała świat z wysoka…”
A wystarczy jedna prosta zasada – żyj i pozwól żyć innym (albo w wersji ludycznej – wódko pozwól żyć).
My stoimy gdzieś w rozkroku, dlatego zrobiliśmy tradycyjny węgierski gulasz ale z bulgurem i zblendowaliśmy buraki na zupę-krem z buraków – żeby i świeczkę i ogarek temu i owemu zapalić.
A cały jadłospis po kolei przedstawia się nastepująco:
– krem z burakow z jogurtem naturalnym
– tradycyjny gulasz węgierski z wołowiny, podawany z kaszą bulgur
– tarta z brokułami i gorgonzolą
– tarta z burakami i twarożkiem kozim
– tarta cytrynowa z bezą.