Odwiedzajac grób rodzinny na Cmentarzu Komunalnym w moim rodzinnym mieście, który przez ostatnie kilka lat sporo powiększono, robiąc miejsce na nowe groby, odkryłam dziwne zjawisko. I nie będę tu pisać o wystrojonych w futra paniach i tak zwanym „grobbingu” (nazwa ta kompletnie mi się nie podoba, oraz nie rozumiem całej tej nagonki na ludzi, którzy zakładają odświętne płaszcze i idą na cmentarz żeby oddać hołd swoim zmarłym). Ja wręcz lubię obserwować wtedy żywych, śledzić coraz poczwarniejsze zniczowe trendy i chłonąć całą zaduszna otoczkę. Chodzi mi mianowicie o tuje. Jakie tuje? A takie, które coraz więcej osób bez żadnych pozwoleń czy konsultacji sadza obok swoich rodzinnych grobowców żeby odseparować się od innych ludzi. Wyrosło tych tui mnóstwo, prężą się na zielono, a w skrajnych przypadkach tworzą żywopłoty. Po zamkniętych osiedlach przyszła pora na grodzenie się od ziomków zielonym murem. I to jest zjawisko, którego nigdy nie zrozumiem.
Rozumiem się za to na gotowaniu i tego nie muszę rozkminiać. Dziś moje rozumienie gotowania przełożyło się na nastepujący lancz:
– zupa z kapusty z pesto, ryżem arborio, pomidorami
– tajskie zielone curry z kurczakiem i warzywami w mleczku kokosowym, podawane z ryżem basmati
– tarta z burakami, twarożkiem kozim, tymiankiem i czarnuszka
– tarta z kremem czekoladowym z odrobinæ brandy i malinami.