Moja siostrzenica skończyła właśnie studia. W jej zawodzie ofert pracy jest dziewięć na całą Polskę. Szuka więc czegokolwiek, w tym w gastronomii. Zaprosili ją na rozmowę do restauracji z sushi w okolicy Rynku. Bardzo nalegali, postanowiła że pójdzie choćby ze względu na to, żeby się oswoić z rozmowami o pracę. Poszła, porozmawiała ze skośnookim właścicielem i zdała nam relację. Wiecie jaka jest stawka? 7 złotych za godzinę, oczywiście na czarno! I obietnica niebotycznych napiwków. Wszystkie byłyśmy oburzone, wraz z moim małżonkiem. Za takie stawki to się pracowało dziesięć lat temu. Po prostu w głowie mi się nie mieści, że kto nie wstydzi się proponować takich warunków. Myślałam że wiele się zmieniło w gastronomii, ale najwyraźniej zmiany te omijają „krakowskiego restauratora” (w buty którego skośnooki właściciel przybytku z sushi wskoczył tak gładko, jakby były szyte na miarę). I naprawdę nie przekonują mnie te smętne gadki o kosztach pracy, bo jeśli cię nie stać na prowadzenie biznesu to znaczy że go nie umiesz prowadzić i raczej się wycofaj. My zatrudnialiśmy kogoś przez kilka miesiecy, ale wyszło nam z kalkulacji, że nas rzeczywiście średnio stać na pracownika, przynajmniej na tym etapie, więc po prostu z niego zrezygnowaliśmy i sami pracujemy więcej. Daliśmy ozusowaną umowę-zlecenie i najniższą krajową godzinową stawkę, ale mieliśmy świadomość że to marne warunki i nie znajdziemy kogoś na stałe z doświadczeniem. A tu proszę – okazuje się że według krakowskich standardów spokojnie można było zatrudnić na czarno za marne grosze. I narzekać pracownikowi jak to jest źle z pieniędzmi, zastanawiając się jednocześnie przy nim głośno, jaki samochód wziąć w leasing (takich i podobnych sytuacji sama znam mnóstwo z doświadczenia).
Ma dziś iść na trzy godziny próbne, co jej odradzamy, ale zrobi jak zechce. Może zatrzymają ja napiwki, czyli bezczelne przerzucenie kosztów pracy przez pracodawcę na klienta. Z dużym oburzeniem kończę i przechodzę do dzisiejszego menu:
– krem z dyni z mleczkiem kokosowym, imbirem i limonką
– butter chicken czyli kawałki piersi kurczaka w sosie maślano-pomidorowym z garam masala i świeżą kolendrą, podawane z ryżem basmati
– tarta z bakłażanem, pomidorkami, fetą i sezamem
– ciasto marchewkowe z prażoną mieszanką orzechów i migdałów i kremem waniliowym (małżonek sam preparuje ekstrakt waniliowy).