Póki co, z uporem maniaka śmigam z gęstą częstotliwością na basen i zajęcia na zdrowy kręgosłup. Nie martwi mnie to wzmożenie, raczej obserwuję siebie jak ktoś w rodzaju autobadacza i czekam powoli, aż mi przejdzie. No bo przecież wkrótce mi przejdzie, to pewnik. I po cichu zdaję sobie sprawę, że tacy jak ja to wrzody i anty-klienci dla centrów fitness – wykupujemy miesięczne karnety i wykorzystujemy je do cna. A wiadomo że ideałem jest ktoś, kto kupił karnet na rok, a przyjdzie ze dwa razy w miesiącu góra. Na tym się właśnie zarabia. Dlatego też zawsze probują wcisnąć wejściówkę na co najmniej trzy miesiące, roztaczając przede mną zalety takiego kroku, jak i plusy oszczędności, jakie przez to poczynię. Nie daję się już zwieść i zawsze grzecznie acz stanowczo dziękuję za usługę. Z resztą raz jedyny się skusiłam na trzymiesięcznicę w atrakcyjnej cenie, a po dwóch tygodniach do klubu fitness zapukał komornik i zaplombował sprzęty (wiedząc o swej marnej kondycji, wyprzedawali karnety do ostatniego dnia, chcąc wyrwać od ludzi trochę gotówki). Korzystam więc ile mogę, czekając na spadek entuzjazmu i dzień, w którym po raz pierwszy wymyślę wymówkę, która powstrzyma mnie od wzięcia torby treningowej i udania się na basen. Czekam ze spokojem, pewna że czas ów już się zbliża i nastąpi akurat przed końcem karnetu.
A wtedy akurat będzie już wiosna.
Póki wiosny nie ma, cieszymy się dłuższymi dniami i jemy wartościowe posiłki na przednówku, żeby sił nam nie zabrakło. Dziś takie właśnie dania – z resztą trzy z nich dawno niewidziane. Tak się prezentują po kolei:
– krem z dyni i cukinii z „makaronem”, który zrobiłam z cienko pokrojonej skórki cukinii
– marokański tagine z kurczaka z suszonymi morelami, prażonymi nerkowcami, kolendrą i bulgurem
– tarta z burakami, fetą, świeżą bazylią i pestkami słonecznika
– czekoladowe brownie z sosem karmelowym.