Wczoraj siosrta przyniosła jagodzianki i zjadłam pierwszą w tym roku. Swoją drogą, zastanawiam się, dlaczego tu w Krakowie nie ma na nie specjalnej nazwy, skoro Małopolanie używają nazwy „borówka” – nie widywałam w cukierniach „borówczanek” czy „bułek z borówkami”. Pewnie nomenklatura wynika ze względów rynkowych – nie wiadomo jak „borówczanki” by się sprzedawały.
Zjadłam tę nijaką bułkę i przypomniało mi się, jakie wspaniałe, wilgotne i pełne smaku były jagodzianki, które piekła nasza rodzicielka. Po prostu nie ma żadnego porównania z cukiernianymi – tak samo jest z pączkami. Mama z rzadka bierze się teraz za buły, a te czterysta kilometrów z okładem, jakie dzielą Ciechanów od Krakowa sprawiają, że mogę ich spróbować średnio raz na dwa lata. Przeważnie dość czerstwych, bo któraś z dziewczyn je przywozi z domu, a zanim się spotkamy w celu rozdania darów losu, mija dzień, dwa. Żyję więc ze wspomnieniem jagodzianki doskonałej i mam nadzieję, że jak za tydzień pojadę do domu, to mama je upiecze.
My też trochę dziś upiekliśmy i ugotowaliśmy. Poniżej lista:
– krem ze świeżych pomidorów z oliwą
– kokosowe curry z dyni i batatów, ze szpinakiem, orzeszkami ziemnymi i ryżem basmati
– tarta że szpinakiem, mozzarellą, gorgonzolą i orzechami włoskimi
– sernik nowojorski z musem malinowym.