Mamy takiego klienta – przychodzi z rzadka, powiedzmy raz na dwa miesiące. Jest wielkim admiratorem naszych gnocchi. Jakieś cztery miesiące temu spotkałam go w Kinie Pod Baranami, wraz z towarzyszką. Ukłoniłam się grzecznie, pan odpowiedział na moje „dzień dobry”, ale doskonale widziałam w jego oczach, że nie ma pojęcia, kim jest ta kobieta w okularach i skąd go zna. Następnego dnia pojawił się u nas, bo w menu były – a jakże – gnocchi. Poinformowałam go wówczas, że to ja powiedziałam mu w kinie „dzień dobry” i że pewnie wszystko by się wyjaśniło od razu, gdybym wtedy dała mu cynk o lanczu dnia następnego.
No i popatrzcie – wczoraj dzwoni firmowy telefon, odbieram, pan się przedstawia i mówi, że dzwoni tylko po to, żeby mi powiedzieć, żebym poszła koniecznie na „Pana T.”, zanim zniknie z afiszów. A co mamy dziś na lancz? Oczywiście że gnocchi! O czym od razu go wczoraj poinformowałam, z dużą radością. No i jak tu nie wierzyć w człowieczą intuicję? Więcej – jak tu nie kochać takich klientów? To jeden z głównych powodów, dla którego kocham tę robotę, mimo że nie należy do najlżejszych. A skoro już przy robocie jesteśmy, to wypiszę Wam pod spodem owoce dzisiejszego zakasania rękawów. Oto one:
– krem brokułowy
– minestrone
– gnocchi ziemniaczane z pesto bazyliowym, pomidorami i serem grana padano
– tarta z cukinią, gorgonzolą i oliwkami liguryjskimi
– ciasto drożdżowe z truskawkami i kruszonką
– last but not least – ostatni kawałek marchewkowego z wczoraj.