Wczoraj oddałam samochód na coroczny gwarancyjny przegląd. Wiecie, ile naciukaliśmy kilometrów przez trzy lata? 12043! Pan dwa razy sprawdzał. Na szczęście nie stałam się obiektem drwin, ale zręcznie przekułam to w rodzaj podziwu z jego strony, bo przyznałam, że głównie jeżdżę rowerem – wtedy spytał, czy jeździłam nim także w zimę. Kiedy powiedziałam,że i owszem, nawet w te najgorsze mrozy, widziałam że troszeczkę respektu pojawiło się w jego oczach – co do reszty twarzy, to nie wiadomo teraz przez maseczki. Zadzwonił za godzinę, żeby poinformować mnie, że kuny przegryzły nam obudowę od sondy lambda i trzeba nabyć odstraszacz. No i w związku z tym faktem odkryłam wczoraj świat dotąd nieznany – świat odstraszaczy gryzoni – od zapachowych przez ultradźwiękowe. Świat to bogaty i rozpięty cenowo, ale dzięki temu poznałam markę „kunagone”, dzięki produktom której, kuny już nigdy nie mają nawet zbliżyć się pod maskę. Człowiek ciagle się uczy o świecie…
Nie znajdując zgrabnego łącznika między kuną a florencką zupą, przejdę teraz zupełnie niezgrabnie do dzisiejszego menu. Oto ono:
- florencka zupa z fasoli z jarmużem i oliwą
- perski kurczak z suszonymi śliwkami, bulgurem i miętą
- cannelloni nadziewane szpinakiem i ricottą, zapiekane w sosie rosè z pomidorów ze śmietanka, bazylia, oliwą i czosnkiem
- tarta z pieczonym kalafiorem, karczochami i grana padano
- sbriciolata z malinami i ricottą
- ostatni kawałek tarty czekoladowo-kajmakowej.
Słownik zmienił mi „bulgura” na „Bułgara” – nawet śmiesznie to wyglądało, nie powiem :)