Zdjęcie jest smętne – trochę jak mój nastrój. Czuję, że popularna dziewiętnastowieczna choroba, zwana melancholią, zawładnęła mną dziś i przejęła stery. No trudno, skoro już mnie chwilowo wysadziła z miejsca, oddam jej na dziś pole i pozwolę na sączenie jej własnych treści….
……………………………………………………………………………………………………….
Niestety, przez dziesięć minut nie wsączyła tutaj kompletnie nic – nawet nie mogę powiedzieć, że nie było to nic ciekawego – po prostu „nie było niczego” – cytując niegdysiejszego kandydata na prezydenta. A moja niechęć do nihilistycznej kononowiczowszczyzny jest jednak ciut większa od mocy melancholii. Mocowałam się z nią chwilę – ostatecznie udało mi się ją na razie pokonać. Jest w magazynku, upchnięta do słoika po suszonych pomidorach. Jak przyjadą po szklane odpady, wrzucę ów słoik do zielonego pojemnika i mam nadzieję, że melancholia póki co zniknie z mojej orbity.
Nastrój nastrojem, a robota robotą – pomimo rozmaitych trudności została wykonana. Wykonaliśmy ją pospołu, czego efektami są następujące roboczofakty (skoro istnieją artefakty i roboczogodziny, dlaczego miałoby nie być roboczofaktów):
- krem z cukinii z grzankami
- cannelloni ze szpinakiem, ricottą, grana padano i sosem rosè
- chili con pavo z indykiem, ryżem, fasolą i kukurydzą
- tarta z bio burakami, fetą, orzechami włoskimi i octem balsamicznym
- tarta z biała czekolada i kardamonem, polana musem malinowym.