Jakieś dwa miesiące temu na naszym nowobufetowym podwórku zagnieździła się kotka z dwoma dopiero co urodzonymi maluszkami. Kotka pręgowana, która rok wcześniej urodziła się na działce obok, z czarnej matki. Wróciła z dzieciakami na nasze podwórka, bo tu czuła się bezpieczna. Wprawdzie sąsiad zabił płytami garaż, w którym przyszła na świat, ale wąski kawałek za śmietnikiem póki co jej starczał. Małżonek od razu kupił karmę i dwa razy dziennie dawaliśmy jej puszkę, którą zjadała od razu, bez grymaszenia. Na naszych, a właściwie męża oczach, kotki stawały się coraz sprawniejsze. Kiedy wyjechaliśmy na wakacje, scedowaliśmy opiekę sąsiadom z góry. Po powrocie dwa maluszki z ledwo pełzających noworodków, zrobiły się całkiem sprawnymi niemowlakami. Matka uczyła je wszystkiego – jak się chować, jak odstraszać wrogów (wspaniałe było, kiedy któreś z nas szło z jedzeniem, a szary malec szczerzył bezzębne dziąsła, żeby nas odstraszyć), jak wspinać się na drzewa i jak nie ufać nikomu. Bo ona nam nie ufała – to dzika kotka, wiec nie mieliśmy żadnej gratyfikacji za pomoc, poza możliwością obserwowania każdego dnia z życia tej dzikiej trójki. Matkę nazwaliśmy Masza, a dzieciaki – Miszka i Griszka. Sąsiedzi mieli im na zimę obstalować zieloną budkę po obwarzankach, która stoi na podwórku. Niestety, któregoś dnia mąż zauważył z drugiej strony siatki kobietę z profesjonalną klatką, oddalającą się w nieznanym kierunku. Doszliśmy do wniosku, że to jakiś inny sąsiad zadzwonił do fundacji i zabrali nasze kotki. Zwłaszcza że nasze jedzenie było odłożone z ziemi, poza zasięg kota – najpewniej pani to zrobiła, żeby zwabić je do klatki swoim żarciem. Mąż się podłamał, zadzwonił do schroniska, gdzie poinformowano go, że oni nie odławiają kotów, ale robią to fundacje. W Krakowie są cztery – w jednej ktoś odebrał telefon, ale była to dość nieprzyjemna rozmowa, a w pozostałych telefon milczał. Byliśmy źli dlatego, że sąsiedzi już upatrzyli sobie jednego kotka – czekali tylko, aż mama je podchowa. My tez mieliśmy plan, że weźmiemy drugiego. A matka? Matka jest dzika, poradziłaby sobie. Można by ją było tylko złapać, wysterylizować i wypuścić z powrotem.
Masza wtedy zniknęła na dwa tygodnie, ale pojawiła się wczoraj, a mąż od razu pobiegł i zostawił jej puszkę z jedzeniem. Rano prawie wszystko z puszki zniknęło.
Jesteśmy rozżaleni, że nikt nawet nie zostawił kartki : jesteśmy z fundacji takiej a takiej, zabraliśmy koty do adopcji, w razie czego tu jest kontakt. Przecież ktoś widział, że koty są karmione, że mają wydzielone na lancz miejsce pod daszkiem. No cóż – najwyraźniej taki jest modus operandi, że nikt się z ludźmi i ich uczuciami nie liczy.
Mam tylko nadzieję, że Miszka i Griszka znalazły już porządne domy.
Historia opowiedziana, mogę zatem zaznajomić Was z dzisiejszymi propozycjami lanczowymi. Oto one:
- zupa z kapusty z pesto, grana padano, pomidorami i ryżem arborio
- makaron bucatini aglio olio pomodoro – z długo duszonymi w oliwie pomidorami, czosnkiem i peperoncino, posypany natką pietruszki i grana padano
- dwie porcje chili con carne
- tarta z grillowaną cukinia, mozzarellą, serem pleśniowym i pestkami dyni
- ciasto drożdżowe ze śliwkami, kruszonka i orzechami włoskimi (będzie dostępne koło 11:00, dlatego zdjęcie jest z demobilu).