Wiecie, że ciągle jeździmy z listkiem? Zielona przyssawka na tylną szybę samochodu była zakupiona tuż po odebraniu prawa jazdy i przyssana w odpowiednim miejscu. Minęło ponad trzy i pół roku od tego wiekopomnego (dla mnie i mojego męża) wydarzenia, a romboidalna znaczek ciągle jest przyssany w widocznym miejscu. Właściwie to już zespolił się z szybą, a ja myślę o nim jako o wyposażeniu samochodu – ot, coś jak gaśnica albo apteczka. W zasadzie to mogłabym się go pozbyć, chociaż nie uważam swoich umiejętności kierowania samochodem za wybitne. Jeżdżę dość rzadko, chociaż w zasadzie bardzo to lubię. Kto jednak widział codzienne korki w okolicach Placu Bohaterów Getta ten wie, że jeśli da się uniknąć na tej trasie samochodu, to po prostu trzeba to zrobić. Zwłaszcza że mapy Google ciagle kierują kierowców objazdem przez nasz malutki kwartalik, co skutkuje tym, że dwie uliczki są zawalone samochodami codziennie, korkiem na kilkadziesiąt metrów i żeby zaparkować w okolicach domu, trzeba czasem stać dwadzieścia minut w dwustumetrowym korku. Ażeby kierowcy jadący na południe Krakowa przyoszczędzili dwie minuty i ominęli jedne światła. Małżonek opowiadał mi o jednym Niemcu, który skrajnie zdenerwowany analogiczną sytuacją w kwartale, w którym mieszkał, chodził z wózeczkiem, w którym było około stu telefonów z włączoną nawigacją. W ten sposób generował sztuczny korek, a oszukany Google kierował samochody gdzie indziej. Niestety, nie mam czasu na takie podchody. Poza tym – skąd wezmę sto działających smartfonów z nawigacją? Najłatwiej po prostu nie jeździć tamtędy w określonych godzinach unikać niepotrzebnych frustracji. A oszczędzony czas przeznaczyć choćby i na wypoczynek, na nicnierobienie, na cokolwiek pożytecznego.
Wracającego zielonego listka na tylnej szybie – daje mi poczucie, że wszyscy trąbiących furiaci jakoś rzadziej trąbią na mnie (a trąbienie jest przecież odpowiednikiem soczystej wiązanki najprzedniejszych polskich przekleństw; czasem nawet najtylniejszych). Że skoro widzą zielona melepetę, to tak hożo i rączo nie wciskają klaksonu.
Pewna za to jestem owoców naszej pracy. Dziś, jak i wczoraj – bo niektóre rzeczy zostały – wytworzyliśmy taki oto zestaw lanczowy:
- toskańska zupa pomidorowa z oliwą i bazylią
- gnocchi z pesto, pomidorami i grana padano
- kokosowe curry z dyni i batatów, z orzeszkami ziemnymi, szpinakiem i kolendrą, podawane z ryżem basmati
- tarta z pieczoną cukinią, karczochami i cheddarem
- dwa kawałki tarty z bio buraczkami, orzechami włoskimi i fetą
- sernik nowojorski z musem malinowym.