Muszę uczciwie przyznać – mimo braku kulinarnych wpadek na wyjeździe – że takie żywienie pozadomowe, praktykowane przez kilka dni, rozregulowuje człowiekowi system. Potem trzeba przez około tydzień odzyskiwać homeostazę, żeby czuć się dobrze. Oczywiście nie mam tu na myśli dwudziestolatków, którzy zapewne mają niewielkie pojęcie o tego typu problemach – oni mogą śmiało jeść gdzie popadnie, pic gdzie popadnie, trochę nadużywać, a i tak budzą się jako młode bóstwa każdego ranka. Wiadomo – jak przeholują maksymalnie, to także ich dopadają jakieś zatrucia, aldehydy octowe, czy tez ciężkość trawienna. No ale to musi być solidny przechył i śmiałe przegięcie. Mnie wystarczy taki średniawy – inne śniadania, coś smażonego, o dwa drinki za dużo – i już czuję, że równowaga została zachwiana.
Plusem tej opowieści dla Was – drodzy klienci – jest fakt, że takim stanem równowagi jest w moim przypadku nowobufetowe jedzenie. A jeśli służy ono mnie, to mam nadzieję że i Wam. U nas sensacje Was nie spotkają – no chyba że będą to sensacje innego typu – spotkacie na przykład wieki niewidzianą koleżankę ze studiów, albo uda Wam się w końcu dorwać tartę ze szparagami. Ale takie sensacje są miodem dla duszy i ciała.
I mam nadzieję, ze takim miodem jest dzisiejszy lancz. Oto jego składowe:
- krem z zielonego groszku z jogurtem i miętą
- butter chicken z ryżem basmati kolendrą
- tarta szparagowa z olejem z pestek dyni i serem grana padano
- tarta czekoladowo – kajmakowa.