Odkryłam już jakiś czas temu bardzo dobry polski ser – nazywa się Marszowicki, produkuje go Manufaktura Serowara. A kupuję go w budce z nabiałem pod Halą Targową. Właścicielka punktu poleciła mi ten ser jako „polski gruyère”- tu możemy się do woli pośmiać, jeśli tak jak ja uwielbiacie polskich Grujerów, Bradów Pitów, Amsterdamów i Wenecjów – nie zapominajmy o polskich Malediwach. Poszydzić zawsze można, wiadomo. No ale odkładając złośliwości na bok – jest to ser typu szwajcarskiego i naprawdę smakuje podobnie do gruyère. Kupuję go czasami przed weekendem – na naszą piątkową ucztę, zwaną prześmiewczo „włoskim stylem życia” – dołącza do zacnego grona opiekanej focacci czy obwarzanków, oliwy extra vergine, baba ganoush ze sklepu bliskowschodniego, oraz pasty twarożkowej z przysmażoną na brązowo na oliwie dymką i czosnkiem. Oraz pomidorków, ogórków świeżych lub małosolnych w sezonie i (ostatnio) bezalkoholowego piwka. Specjalnie je y w piątek skromny obiad, żeby wczesnym wieczorem zasiąść przy jakimś serialu i zacząć się opychać specjałami. Ostatnio towarzyszy nam – a jakże! – trzeci sezon Belfra.
Powiesiłam na nim mnóstwo psów po pierwszym odcinku, ale nawet się rozkręca. Widać wyraźnie zmianę osoby reżyserującym, zajmującej się zdjęciami i scenografią – specjalnie sprawdzałam, bo wszystkie te aspekty były na wyższym poziomie niż w pozostałych częściach. Oczywiście pokazanie młodych ludzi to najsłabsze ogniwo serii – zarówno wyobrażenie jakie mają o nich scenarzyści, jak i aktorsko wypada to najgorzej. Ale im mniej scen z nimi, tym lepiej dla serialu. Ode mnie mocna szóstka. A dla sera marszowickiego dziewiątka! Jest pyszny. I dodałam go dziś do tarty.
A menu wygląda tak:
- krem z cukinii
- makaron fusili z La Molisana z ragu bolońskim z wołowiny i warzyw, z natką pietruszki i serem grana padano
- tarta z pieczonym kalafiorem, oliwkami liguryjskimi i serem marszowickim, dojrzewającym dwanaście miesięcy.