Kiedy dany trend jest na wznoszącym kursie, wtedy zdaje się być wszędzie. Tak było – żeby nie szukać daleko – na rynku gastro z burgerami. W pewnym momencie burgerownie zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu, bo wydawały się być najprostszym i samogrającym przepisem na sukces – coś jak pizzerie. Właściciele burgerowni byli pewni sukcesu, bo przecież nic prostszego, jak obsmażyć mielone mięso, wsadzić w bułę, dodać jakieś warzywa i sos – przecież taki MacDonald’s jest od dziesięcioleci, ich burgery nie urywają tyłów, a ludzie na świecie wcinają aż miło. Czas pokazał, że ludzie jednak tłumnie nie ruszyli i na rynku zostali tylko najmocniejsi zawodnicy.
Taki mocny trend, ale na zupełnie innej niwie, powstał w powieściach kryminalnych. Był to trend mroczny, często łamany przez retro – w Polsce reprezentowany na przykład przez Marka Krajewskiego. I zdaje się, że i tym trendem jest już przesyt. Szczerze mówiąc ja już chyba przy szóstej książce Krajewskiego poczułam duży przesyt krwawymi opisami i coraz mniej ciekawą fabułą – bez żalu dobrych kilka lat temu porzuciłam Mocka i Popielskiego (chociaż wcześniej wyczekiwałam każdej premiery serii). Odpowiednikiem książek stały się oczywiście mini seriale – z wyeksploatowanym do bólu motywem małego miasteczka, gdzie ginie jakieś dziecko/nastolatek/dorosły a my poznajemy coraz mroczniejsze sekrety mieszkańców – na pozór dobrych i prawych, a naprawdę gnijących od środka.
Nie wiem jak Wy, ale ja już od dłuższego czasu mam awersję do tego typu książek i seriali. Jakieś dwa tygodnie temu nawet powiedziałam małżonkowi: Jak ja już mam dosyć tych mrocznych postaci detektywów z problemami, tych ryjących głowę historii, tej ciemnej atmosfery!” Tego samego wieczora włączyliśmy bez żadnej wiedzy i oczekiwań pilota serialu “Sugar” z Colinem Farellem. I to było dla mnie jak haust świeżego powietrza – oto bowiem mamy do czynienia z ewidentnym neo noir we współczesnym Los Angeles, a jednak jest to kino gatunkowe trochę a rebours. John Sugar – prywatny detektyw – jest bowiem miły. Co tam miły – jest dobry i pomaga ludziom i zwierzętom. I pewnie niektórzy uważać go będą za mięczaka, zgodnie z zasadą “taking someone’s kindness for weakness”, ale ja jestem zachwycona Colinem w tej roli i całym konceptem. W ogóle uważam go za świetnego aktora, który nie wiedzieć czemu nie jest jeszcze w tej aktorskiej ekstraklasie, a powinien być. Wystarczy spojrzeć na jego filmografię – są tam znakomite pozycje, a czasem to człowiek zapomina, że on w jakimś znakomitym filmie gra.
I wprawdzie wizualnym majstersztykiem “Sugar” jest głównie w dwóch pierwszych odcinkach, a sprawy, którymi się zajmuje są naprawdę mroczne, ale i tak jego postać to swego rodzaju odświeżenie. A to oznacza – moim zdaniem – że producenci już weszli w inny trend – trend na trudne czasy, na po pandemię, wojnę i nadchodzący coraz większymi krokami kryzys. A w takich okolicznościach wolimy jednak Herculesa Poirot i pannę Marple, niż Eberharda Mocka.
Trochę smutna końcówka, ale mam nadzieję, że na lancz przyjdziecie. A oto nasze propozycje:
- toskańska zupa pomidorowa z oliwą i bazylią
- wegańskie kokosowe curry z bakłażanem, groszkiem cukrowym do fasolką szparagową i cukinią, plus ryż basmati
- tarta szparagowa z kozim twarożkiem i oliwą
- sernik nowojorski z musem malinowym – miało nie być deseru, ale piekarnia zrobiła nas w bambuko i nie upiekli na dziś chleba do rubena, w związku z czym ilość rubenów jest dziś ograniczona ze względu na braki chlebowe; mamy nadzieję, że sernik osłodzi tę wiadomość (ale trochę rubenów jest, żeby nie było 😄).