
Muszę przyznać, że nie jestem fanką food sharingu w wydaniu restauracyjnym. Trochę też tego nie rozumiem. Zamawiacie sobie małe talerze i jakieś większe. I one sobie przychodzą jak kuchnia je wyda. Najpierw możecie więc dostać coś malutkiego, zjecie to we trzy, cztery osoby, a potem czekacie na kolejne. Przy czym dania – z wyjątkiem różnego rodzaju pieczywa, papryczek padròn czy pieczonych ziemniaków – nie są na talerzu rozmieszczone w sposób, który by do dzielenia zachęcał. Jeśli zamawiacie steka, to dostajecie całego steka podanego w typowo restauracyjny sposób jak dla jednej osoby, tak samo makaron czy rybę.
Poza tym przyznaję – niespecjalnie przepadam za dzieleniem się jedzeniem. Lubie sobie zamówić swoją potrawę, mozolnie wyselekcjonowaną przeze mnie z karty i sama ją spożyć. Dlatego, że ona mi się najbardziej w tej karcie podobała i do mnie przemówiła.
Przy food sharingu wygrywa za to kuchnia – żadne dania nie muszą być ze sobą zgrane, po prostu wychodzą, kiedy są gotowe. To jest dużo łatwiejsze logistycznie.
A jak robię u nas? Jakoś tak wolę, żeby wszyscy jedli w podobnym czasie – chyba że ktoś wyraźnie zaznaczy, że chciałby zjeść swoje danie od razu, nie czekając aż koleżanka skończy zupę.
Nie tylko każdy orze jak może – ale także każdy orze jak uważa za stosowne.
I znakiem tego po dzisiejszej porannej orce powstały takie Skiby, pardon – potrawy:
- włoska zupa minestrone z marchewki, fasolki szparagowej, selera, ziemniaków i cukinii
- makaron tagliatelle aglio olio pomodoro – z długo duszonymi w oleju pomidorami z czosnkiem i ostrą oaoryczką, posypany natką pietruszki i serem grana padano
- marokański tażin z kurczaka z suszonymi na słońcu morelami, prażonymi nerkowcami, bulgurem i kolendrą
- tarta porowa z gorgonzolą i orzechami włoskimi.