
Nie wiem jak Wy, ale ja mam wrażenie, że latosi styczeń trwa już dwa miesiące. To zadziwiające, jak szybko dzieje się grudzień, a jak rozciągnięty jest styczeń. A skoro czas nie płynie linearnie i nie jest podobny do nurtu rzeki, a w zasadzie pewnie wcale go nie ma – łatwo możemy sobie wyobrazić, że pod koniec roku jest skurczony, a jego początek to rozciągnięta gumka. Poza tym w tegorocznym styczniu mieliśmy już listopad (ale ten niegdysiejszy, którego już nie ma, ale pokutuje w umysłach jako najgorszy i najbardziej wietrzny i słotny miesiąc roku), styczeń właściwy, a teraz znaleźliśmy się w styczniomarcu. I chociaż boimy się gwałtownych skutków globalnego ocieplenia, to nie narzekamy na styczniomarzec. No bo komu się mordka nie cieszy na to słońce za oknem? Na te dwanaście – piętnaście stopni w kulminacyjnym momencie dnia? Nie ukrywam, że mi się śmieje fizjognomia do tego słońca z całej siły. Wygląda na to, że to może być pierwszy sezon, który w całości przejeździmy na rowerach (obym nie odszczekiwała tego ze złością w lutolutym).
Na razie jest pięknie, jest smaczne jedzonko, są dobre nastroje. A jedzonko dziś takie:
- zupa z kapusty z pesto, ryżem Arborio, pomidorami i serem grana padano
- krem kalafiorowy z olejem z pestek dyni
- butter chicken z ryżem basmati i kolendrą
- tarta z boczniakami, mozzarellą fior di latte i oliwą truflową.